Ta historia powtarza się co roku. Po miesiącach wypełnionych kawą, pilnymi telefonami i wyjazdami służbowymi przychodzi wreszcie ten moment, gdy mam ochotę w sekundzie odwiesić marynarkę do szafy i włożyć letnią sukienkę… Czeka na mnie tyle pięknych miejsc, w których nie byłam, tyle przygód, których się nie spodziewam… Przeglądam katalogi biur podróży, kuszące błękitem morza i zielenią egzotycznej roślinności i w efekcie wpisuję do terminarza nazwy popularnych wakacyjnych kierunków zamiast notatek i dat spotkań. Na przykład jutro po 10.00 powinnam być w Barcelonie. Za to w poniedziałek już w Paryżu, skąd, zgodnie z odnotowanym planem, powinnam przenieść się na jakąś włoską piazzę, zjeść na śniadanie panini w maleńkiej knajpce i wypić puszyste latte macchiato. Moim pierwszym pomysłem na tegoroczny urlop była Toskania. Oliwki, cykady i święty spokój. Artur w żaden sposób nie odniósł się do mojej propozycji, w ostatnich tygodniach skupiony na meczach, mniej czy bardziej niespodziewanych decyzjach sędziowskich, kolejnych karnych i spalonych. Ostatnio jego świat kręcił się wyłącznie wokół Euro.
– To co z tymi Włochami? – pytam.
– Mówiłem ci przecież! Przegrali z Hiszpanią… – mój mąż w dalszym ciągu nie ma zamiaru zejść z boiska.
– Przecież nie pytam o wynik meczu, tylko o nasze plany – naprowadzam go na właściwy temat rozmowy, coraz bardziej zniecierpliwiona.
– Po tym, jak w ogóle nie wyszliśmy z grupy, ciężko coś planować – ciągnie dalej tym samym tonem.
Poddaję się. Ta rozmowa musi jeszcze trochę poczekać, aż mój mąż ochłonie po Euro i odzyska znajomość geografii…